Sierpniowego słońca ostatnio dość mało. Częściej są burze i deszcze. Ale pamiętam ubiegłoroczne lato. Często wychodziłem w plener malować. Chociaż wokół wieżowce i kostka to są jeszcze, na szczęście, zostawione skrawki nieruszo- nych, zielonych terenów. I wcale nie trzeba daleko jechać, aby posmakować ciszy, spokoju i… komarów. Zabieram swój plenerowy zestaw: krzesełko, sztalugi, akwarelki, pędzle papier i kawę. Tuż za blokowym osiedlem jest duża łąka. Idę wzdłuż brzegów rzeki Rakówki, przedzierając się przez wysokie trawy. Nikt tego nie kosi. Jest dziko i przepięknie zielono. Czasem można spotkać bażanta albo przepiórki. Szukam miejsca gdzie byłby cień i ładny widok do namalowania. Zawsze długo szukam takiego miejsca, bo trudno jest mi się zdecydować czy lepiej ten czy tamten widoczek. Zdarza się, że nieraz tylko siedzę i patrzę…. Mijają kolejne minuty, godzina… Słońce zmienia swoje położenie. Cienie stają się coraz większe. Kolory się zmieniają i w efekcie nic nie maluję. Tym razem się udało.
Siadam gdzieś przy drodze. Wokół kilka drzewek dających cień. W oddali osiedle domków jednorodzinnych i ten jeden upatrzony przeze mnie - żółty domek. Pojawiał się on już na moich akwarelkach i akrylach. Tym razem czas na kawę. Siadam wygodnie, przez ramkę wyciętą z tektury sprawdzam sobie kompozycję. Robię szybki szkic. Początek jest chyba najtrudniejszy – od czego zacząć? Nie mam jakiś utartych schematów: tło, 2 plan i na końcu 1 i szczegóły. Maluję tak, jak w danej chwili czuję, że będzie dobrze.
Na mokrym papierze kawa ładnie się miesza. Plamy wychodzą niespodziewane. Jedna, dwie lekkie plamy. Nieco mocniejsza kawa w dolnych partiach. Zaczyna tworzyć się przestrzenny koncert. Promienie słońca przedzierają się miedzy chmurami. Czystą wodą wymywam niektóre fragmenty. Czas na architekturę. Kilka plam z lewej i prawej. Papier jest jeszcze mokry. Kawa miesza się z tłem. Nie chcę robić „sztywnego klocka”. Lepiej jak dom pozostanie w lekkiej mgiełce. Mocniejsze akcenty daję na okna i dach. Kilkoma kreskami zaznaczam zakończenie dachu, który jest w słońcu. Niech podeschnie. Później może do niego jeszcze wrócę. Czas na plan pierwszy. Lubię brzozy. One mają to „coś”. Dużym pędzlem robię kilka plam: jasne, ciemne, mniejsze, nakrapiane - kawą i wodą. Kleksy zaczynają się przenikać. Wymywam miejsca na białe nie. Nie wszędzie się to da zrobić, aby uzyskać białą kartkę. Kawa zbyt mocno wniknęła w papier. Teraz najmocniejsze akcenty. Szybkie pociągnięcia pędzla. Kreski, plamy. Papier w tym miejscu jest już suchy. Mocne plamy kawy „stoją” w miejscu. Im wyżej, tym mniejsze kropki. Jeszcze kilka większych chłapnięć w korony drzew. Tym, samym „kolorem” robię kępki traw wokół drzew. Niech chwilę podeschnie. Słońce poszło już dalej. Cienie na budynku się zmieniły. Kawa też już trochę zgęstniała. Taką ciemną robię gałęzie. Cienkie pędzelki idą w ruch. Kreski same układają się w konary. Stawiam je w różnych miejscach. Z następnych buduję ogrodzenie wzdłuż drogi. Jeszcze kilka chłapnięć czystą wodą i podpis - „Czarodziej 2010”.
To było dobre popołudnie. Z dala od zgiełku i hałasu miasta. Aż nie chce się wracać. Siedzę jeszcze jakiś czas aż obrazek wyschnie do końca. Nie nacieszyłem się nim długo. Pod koniec czerwca br. znalazł nowego właściciela. Trafił w okolice Paradyża. Otrzymała go nauczycielka jako prezent od Rady Rodziców na zakończenie roku szkolnego. To miłe….
Kilka dni temu byłem na spacerze na tej łące. Trawy chyba jeszcze wyższe niż poprzednio. W słońcu jest przepięknie zielono i soczyście. Niestety komary tym razem wygrywają. Szybko wróciłem z powrotem, ale urok miejsca pozostał. To dobry znak, aby znów wyjść w plener i namalować to miejsce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz